Amok w tonacji d-moll

Wysiadłem z autobusu i szybkim krokiem skierowałem się ku ulicy Krakowskiej. Pośpiech mój wymuszony był nie tylko doskwierającym październikowym chłodem, lecz również późną porą, bowiem za niecałe dziesięć minut w Kościele Zbawiciela na tarnogórskim rynku zacząć miał się ostatni w tym roku koncert z cyklu Wieczorów Muzyki Organowej
i Kameralnej. Pokonanie ulicy odchodzącej od rynku nie zajmuje wprawdzie dużo czasu, więc można pomyśleć, że nie musiałem się aż tak śpieszyć, mając jeszcze te kilka minut w zapasie, jednak zawsze wychodziłem z założenia, że na wydarzeniach tego typu warto pojawić się trochę wcześniej, żeby zająć dobre miejsce bez potrzeby przepychania się między ludźmi.

Chwilę później stałem już przed imponującym portalem, prowadzącym w głąb zabytkowej budowli, a przy drzwiach przywitała mnie jak zwykle uśmiechnięta, choć mocno wytarta, twarz anioła, wyrzeźbiona na prawym filarze. Przestępując progi Domu Bożego, chciałem rzucić okiem na zegarek, ale wystarczyło tylko rozejrzeć się po kościele, żeby wywnioskować, że do koncertu zostało jeszcze trochę czasu. W środku wciąż paliły się wszystkie światła, ludzie tu i ówdzie dopiero co zasiadali w ławach, a ksiądz proboszcz stał nieopodal wejścia i rozmawiał z gośćmi.

Przechodząc wzdłuż głównej nawy w poszukiwaniu miejsca, u wylotu jednej z ławek wypatrzyłem starego przyjaciela, którego nie spodziewałbym się tutaj znaleźć. Korzystając
z tego, że mnie nie zauważył, wcisnąłem się obok niego z subtelnością starszej damy, która choć spóźniła się na mszę, i tak prędko próbuje jeszcze gdzieś usiąść, mimo że kościół wypełniony jest po brzegi.

– Pan pozwoli – zaszczebiotałem.

Mój przyjaciel spojrzał na mnie gniewnie, jakby właśnie chciał dać wyraz swoim myślom, ale gdy tylko mnie rozpoznał, jego twarz pojaśniała.

– Witam, witam – rzekł, podając mi dłoń.

– Co tam dzisiaj w programie? – spytałem. – Tak się śpieszyłem, że aż zapomniałem sprawdzić.

– Zestaw tradycyjny, same organy – odparł, wręczywszy mi ulotkę, którą wyjął
z kieszeni płaszcza. – Szkoda, że nie ma trąbek, posłuchałbym sobie dzisiaj jakiejś większej kapeli.

Skinąłem głową i pobieżnie rzuciłem okiem na informator. Faktycznie, na dziś przewidziane były tylko organy, ale wieczór zapowiadał się ciekawie – grać miał pewien profesor z Poznania, a centralnym motywem koncertu był żywot świętego Wita.

– Historia świętego grana w ewangelickim kościele? – spytałem z niedowierzaniem.

– Ekumenizm jest dziś w modzie – stwierdził mój przyjaciel, uśmiechając się pod nosem.

Kiedy tylko to powiedział, do mikrofonu ustawionego obok prezbiterium podszedł ksiądz proboszcz.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen – rozpoczął jak zawsze. – Dzisiejszy koncert chciałbym otworzyć fragmentem z psalmu sto czterdziestego dziewiątego.

Otworzył modlitewnik i zaczął czytać z typową dla siebie ekspresją:

– Niechaj w pląsach chwalą imię jego, niech grają mu na bębnie i na cytrze, bo Pan upodobał sobie lud swój, pokornych ozdabia zbawieniem! Niech wierni radują się z chwały, wesoło śpiewają na swym posłaniu!

Zamknąwszy książkę, przerwał na chwilę i rozejrzał się po publiczności. Następnie kontynuował:

– Chociaż nasze ławki trudno nazwać posłaniem, mam nadzieję, że nie przeszkodzi nam to w odbiorze muzyki i czerpaniu z tego radości. Życzę wam wszystkim, aby dźwięk organów skłonił dziś wasze dusze do tańca i do śpiewu.

Tymi słowami zakończył wprowadzenie, wyłączył mikrofon i spoczął na ławce obok,
a w kościele przygasły światła, przez co w środku zapanował klimatyczny półmrok. Po chwili zaś rozbrzmiały pierwsze, grzmiące takty organów, przeciągane do granic możliwości, tak aby każda nuta mogła zawisnąć na moment w przybytku i zawirować w nim jak baletnica. Następnie organista rozpoczął prawdziwą kanonadę dźwięków, tak samo potężnych, lecz wygrywanych o wiele szybciej, z nadludzką niemal prędkością, ale przy tym i z precyzją, dzięki której każdy ton wybrzmiewał dokładnie tak długo, jak zostało mu to przeznaczone.

Zdałem sobie sprawę, że nigdy wcześniej mogłem nie mieć styczności z tak niesamowitą grą. Aczkolwiek przypadłością ludzkiego umysłu jest wyolbrzymianie pewnych zjawisk doświadczanych po raz pierwszy lub przypisywanie im nadzwyczajnych właściwości, dlatego starałem się lepiej zrozumieć tę muzykę zamiast popadać w irracjonalną fascynację. Muszę jednak przyznać, że tak, jak w każdej kompozycji, w każdym wykonaniu, zawsze można doszukać się szczegółu, nawet najdrobniejszego, który by w jakiś sposób zgrzytał lub odstawał, choćby i na płaszczyźnie stricte subiektywnej, tutaj nie mogłem dopatrzyć się żadnej skazy.

Rozpoczynając ostatnią partię, organista znacznie zwolnił, a melodia, dotąd energiczna, przekształciła się w bardziej ponurą, żeby nie powiedzieć elegijną. W tym momencie poczułem spływające mi po policzkach dwie łzy, aczkolwiek bynajmniej nie ze wzruszenia, lecz od tego, że nagle zaczęły mnie piec oczy. Po chwili nawet zaszły na moment mgłą, ale na szczęście przetarcie ich rękawem i mrugnięcie kilka razy wystarczyło, żeby wszystko wróciło do normy. Być może po prostu szkodziła im zimna, sucha atmosfera panująca w kościele.

Akurat kiedy odzyskałem wzrok, organy zamilkły, a wokół mnie rozległy się gromkie brawa, do których z chęcią dołączyłem. Biorąc pod uwagę zdumioną minę mego przyjaciela, muzyka musiała wywrzeć na nim podobne wrażenie, co na mnie.

– Dalej twierdzisz, że dzisiaj będzie „zestaw tradycyjny”? – spytałem.

Wzruszył ramionami w odpowiedzi, po czym mruknął:

– Każdy może się czasem pomylić.

Brawa w końcu ustały, zaś po chwili do mikrofonu podszedł konferansjer. Wyprostował się, poprawił marynarkę i zaczął mówić:

– Dobry wieczór państwu, serdecznie witam na koncercie wieńczącym tegoroczną odsłonę naszego cyklu. Przed chwilą wysłuchaliśmy fugi na temat B-A-C-H, autorstwa goszczącego dziś u nas profesora Gwidona Palmowskiego.

Po przedstawieniu artysty prowadzący lekko się zmieszał.

– Muszę przyznać – kontynuował – że pan profesor postawił mnie dzisiaj przed nie lada zadaniem. Otóż, szanowni państwo, usłyszymy dzisiaj serię czterech utworów z manuskryptu odkrytego niedawno, zupełnym przypadkiem, podczas remontu archikatedry w Pradze.

Uniosłem brew z zaciekawieniem.

– Badacze datują dokument na początek osiemnastego wieku. Niestety, jest to wszystko, co o nim wiemy, ponieważ nie zachowały się żadne informacje na temat jego twórcy lub pochodzenia. Tematyka zawartych w nim utworów obraca się wokół motywów z życia Wita, męczennika wczesnochrześcijańskiego i świętego katolickiego, znanego w tradycji, między innymi, z prześladowań ze strony własnej rodziny, czy z cudownego okiełznania lwów, na pastwę których rzucił go cesarz Dioklecjan. Profesor Palmowski twierdzi, że zawarta
w rękopisie muzyka nie dotarła jeszcze do szerokiej publiczności, dlatego z przyjemnością zaprezentuje nam ją dziś, szczególnie że, jak również dodaje, posiada ona wielką wartość artystyczną.

Przerwał na moment, aby odchrząknąć, po czym dodał na koniec:

– O szczegółach znalezienia manuskryptu, jak również o samym Wicie, opowiem więcej między utworami. Tymczasem oddaję głos panu profesorowi, który zagra dla nas kompozycję pod tytułem „Wit staje przed ojcem”.

Konferansjer odstąpił od mikrofonu i siadł z powrotem na ławce, a publiczność podziękowała za wprowadzenie krótkimi brawami.

Na moment zapadła cisza, choć nie trwała ona długo. Chwilę później organy znowu zatrzęsły całym kościołem. Utwór wyraźnie różnił się od fugi granej poprzednio – słychać
w nim było pewną gotyckość, ten majestat przeplatający się z ceremonialnością, których charakterystyczną, triumfalną mieszankę słyszy się w opracowaniach Te Deum czy Requiem. Tu jednak regularnie przewijał się jeszcze jeden motyw, niby buntowniczy lub złowieszczy,
w którym tony głęboko basowe stopniowo wybijały się na powierzchnię, najpierw pojedynczo, a potem w całych ciągach.

Sugestywność kompozycji w połączeniu ze stylem i umiejętnościami profesora dawała oszałamiający efekt, jakby w muzyce kryło się coś jeszcze, znajdujące się poza sferą dźwięku. W pewnym momencie skonstatowałem, że w połowie utworu podświadomie zamknąłem oczy, a mój umysł wypełnił się obrazami, wyrazistymi jak wspomnienia, choć oglądałem je po raz pierwszy w życiu.

Spoglądałem na gaj oliwny, położony na klifie nad wzburzonym morzem i otoczony rzymskimi budowlami, które obecnie widzi się wyłącznie w ruinie. Lecz w tych wspomnieniach moich własnych, a jednak obcych stały piękne i dumne, bez śladu jakiegokolwiek zniszczenia. Pobyt w tym miejscu pamiętałem również innymi zmysłami, gdyż na twarzy czułem delikatną bryzę, niosącą ze sobą orzeźwiającą morską woń.

Idyllę tę zaburzał jednak lęk, który zbliżał się do mnie z ukrycia niczym drapieżca podchodzący swoją ofiarę. Próbowałem go odpędzić, koncentrując się na uspokajającym krajobrazie, ale przeszkadzała mi w tym muzyka, która właśnie wchodziła w forte. Wraz
z rosnącym tempem gry na sile przybierała złowieszcza melodia, która z byle motywu przekształciła się w główny temat. Do brzegu – we wspomnieniu – akurat zbliżała się galera, ja zaś odwróciłem od niej wzrok i znalazłem się przed mężczyzną w todze. Jego cesarskie oblicze targane było przez emocje, przechodzące gwałtownie ze zdziwienia, przez rozczarowanie, po gniew, a sposób, w jaki ten szał narastał, zgrany był idealnie z muzyką. Człowiek w końcu wzniósł prawicę, aby mnie spoliczkować, lecz cios nigdy nie nadszedł, gdyż w kluczowym momencie, kiedy organy odegrały fortissimo, a następnie zamilkły, wspomnienie nagle zostało przerwane.

Otworzyłem oczy i dopiero po chwili dotarło do mnie, że właśnie skończył się pierwszy utwór. Kościół znowu wypełniła cisza i spokój, niezmącona najmniejszym odgłosem. Mnie jednak wybitnie to zdegustowało, bo przecież po takim majstersztyku od razu powinny rozlec się brawa.

„Ale obciach”, pomyślałem, po czym postanowiłem samemu zainicjować aplauz. Nie byłem jednak w stanie tego zrobić, gdyż ciało odmawiało mi posłuszeństwa; mogłem jedynie siedzieć w ławce jak sparaliżowany. Kątem oka spojrzałem na przyjaciela, którego sylwetka tonęła w panującym półmroku, i z jego strony również nie dostrzegłem żadnego ruchu.

Organista nie miał zamiaru czekać na owacje, ani tym bardziej dać konferansjerowi możliwości przedstawienia kolejnego utworu. Po krótkiej chwili na złapanie oddechu
i przewrócenie kartki w zeszycie z nutami znowu zabrał się do gry. Już pierwsze takty zapowiadały, co muzyka miała przekazać i z czym się kojarzyć – jeśli poprzedni utwór wywoływał niepokój, ten zasiać miał w odbiorcy grozę. Dźwięki wybrzmiewały z organów powoli i jednostajnie, lecz donośnie, jakby kompozytor chciał wystylizować tę melodię na podobieństwo trąby lub rogu. Co więcej, nieprzerwany strumień muzyki dało się fizycznie odczuć, nie tylko na skórze i w drewnianych ławkach, ale wszędzie dookoła, jakby i sam eter został wprawiony w drgania.

Rozchodzące się po zabytkowym kościele wibracje miały niszczący wpływ na jego budowę, krusząc gdzieniegdzie ściany i wytrącając z popękanego sufitu fragmenty tynku, które spadały na podłogę i stukały o nią niczym deszcz. Na myśl, że zaraz zostanę pogrzebany żywcem pod gruzami rozpadającej się świątyni, ogarnęło mnie przerażenie, a serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Kierowany instynktem, znowu spróbowałem poderwać się do ruchu, żeby uciec jak najdalej od tego miejsca i od tej zniewalającej muzyki, ale wszystkie moje starania spełzły na niczym. Znalazłem się w potrzasku, a moje bezwładne ciało stanowiło klatkę mocniejszą od wszystkich więzień tego świata.

Wkrótce kolejne pęknięcia pojawiły się na mównicy nad ołtarzem, pnąc się po otaczających ją dwóch kolumnach jak węże, aż dotarły do wieńczących je rzeźb przedstawiających lwy. Wtedy zaś figury rozprysnęły się na kawałki, a spod z nich z potężnym rykiem wyłoniły się żywe bestie, ukazując ogromne, pełne kłów paszcze oraz muskularne ciała. Lwy wyciągnęły się na swych postumentach i, machając swawolnie ogonami, zaczęły rozglądać się z zaciekawieniem po publiczności, aż jeden z nich uśmiechnął się drwiąco
i przemówił aksamitnym głosem.

– Spójrz, bracie. Cóż za cuda się tutaj dzieją!

Drugi warknął najpierw w odpowiedzi, ale po chwili włączył się do rozmowy.

– Głupcy! – zawołał pogardliwie. – Czyż oni nie wiedzą, że rzucono ich na pożarcie?
A może nie widzą?

Ostatniemu słowu towarzyszyło złowrogie mruknięcie, rezonujące wespół z organami.

– Tak to już bywa z ludźmi – odpowiedział pierwszy z filozoficzną nutą w głosie. – Nie zdają sobie sprawy z rzeczy niewidzialnych, bo nie chcą ich widzieć. A gdy już muszą stawić im czoła, robią to stanowczo zbyt późno.

– Prawda – zawtórował drugi lew. – Wtedy pozostaje im tylko płacz… i zgrzytanie zębów – po czym kłapnął paszczą oraz wyszczerzył się drapieżnie.

– Aż dziw bierze, jak bardzo udało im się rozpanoszyć po naszej ziemi – westchnął pierwszy. – Kiedyś zwierzęta dzierżyły prawdziwą władzę królewską, nie to, co dziś.

Znudzone widokiem ludzi, którymi tak gardziły, koty podniosły głowy i rozejrzały się po budynku, aż ich spojrzenia spoczęły na organach. Nadstawiły uszu i przysłuchiwały się chwilę grze Palmowskiego, która tymczasem przycichła i z poprzednich tubalnych tonów przeszła w serię łagodnych, niepozornych taktów, które nadawałyby się bardziej jako tło lub akompaniament dla innego instrumentu.

– Przynajmniej muzyka wciąż im dobrze wychodzi – mruknął drugi lew.

Na pysku jego brata jednak malował się niepokój.

– Właśnie, „wciąż” – odpowiedział. – Czy ta melodia ci czegoś nie przypomina?

Wsłuchawszy się głębiej, druga bestia zmrużyła po chwili oczy i prychnęła.

– Zaiste. Jakby echo z zamierzchłych czasów, do których wolałbym nie wracać nawet myślą.

Organy wciąż cichły, a muzyka zwalniała, aż nabrała kojącego wydźwięku, który całkowicie kontrastował z jej straszliwym początkiem. Może w zamyśle ten fragment miał być pewnego rodzaju kołysanką, bo nagle opadła mnie senność, a sądząc po tym, jak przeciągle ziewnął jeden z lwów, nie byłem w tym odosobniony.

– Wiesz, bracie, chyba zmarnowaliśmy dosyć czasu – warknął po chwili.

– Owszem – odparł drugi, obnażając kły. – Ale organistę proponuję zostawić na koniec. Nie warto przerywać dobrej muzyki do kotleta.

Bestie powstały z kolumn i z żądzą krwi w oczach naprężyły się do skoku. Zamarły jednak w tej pozycji i więcej już się nie ruszyły, bowiem profesor dobrnął do końca utworu, zaś gdy organy zamilkły, na ołtarzu kościelnym rozbłysnął krucyfiks, a lwy zmieniły się na powrót w niegroźne rzeźby.

Znowu spróbowałem wznieść dłonie do oklasków, choć tym razem raczej w podzięce za uratowanie przed pożarciem niż za wspaniałą grę, ale wciąż nie mogłem nic zrobić. Byłem jak szmaciana lalka, posadzona na swoim miejscu i czekająca, aż ktoś chwyci ją za sznurki
i niezdarnie wprawi w ruch. Bałem się tego momentu, choć nie wiem, czy bardziej nie przerażała mnie myśl, że mógł on nigdy nie nadejść. Patrząc po ludziach w moim polu widzenia, równie sparaliżowanych jak ja, obserwowałem na ich twarzach to samo zmartwienie. Wyobrażałem sobie, jak każdy z nich obłąkańczo przewraca oczami i modli się, żeby w końcu stąd uciec i wrócić do swojego błogosławienie nudnego życia. Zaciekawił mnie za to proboszcz, który choć wyglądał na podobnie zaniepokojonego, to wpatrywał się tylko gdzieś w przestrzeń i cały czas szeptał coś do samego siebie. Jako że nie potrafiłem nawet otworzyć ust, a co dopiero czegokolwiek powiedzieć, wydało mi się to interesujące.

Moje myśli prędko zeszły jednak na inny tor, gdyż profesor znowu zaczął grać.
Z programu pamiętałem, że teraz rozbrzmieć miało interludium przed ostatnim utworem, a jego tytuł zawierał słowo „lament”. Zastanawiałem się, co jeszcze przynieść miał ten wieczór, oraz jak miał się skończyć, chociaż w tym wypadku przestałem już myśleć nawet w kategoriach „źle” lub „dobrze” – paraliż i wynikająca z niego niemoc powoli budziły we mnie stoickie poczucie fatalizmu, które tłumiło wszelkie zmartwienia odnośnie rzeczy i zjawisk, na które nie miałem wpływu. Wkrótce została we mnie tylko czysta ciekawość.

Jakże mógł brzmieć lament napisany ku czci męczennika? Kompozycja ta przekazywała coś więcej niż zwykły smutek. Kryło się w niej cierpienie aniołów opłakujących sługę bożego, wyrażone głębokimi dźwiękami marsza żałobnego, wybrzmiewającymi w polifonii
z zawodzącymi wysokimi tonami. Całości obrazu dopełniły odgłosy dobiegające spoza budynku – na zewnątrz musiało się rozpadać, gdyż dało się słyszeć krople deszczu bębniące
o witraże.

Interludium dobiegało końca, a organista zaczął włączać do gry wszystkie rejestry. Gdy wysokie tony przybierały na sile i wypierały całą resztę melodii, aż skoncentrowały się
w formie grzmiących eksplozji dźwięku, na zewnątrz narastał deszcz, który wkrótce przerodził się w gwałtowną burzę, gromami tworząc akompaniament dla rozlegającego się dzikiego tutti.

W kluczowym momencie utworu nawałnica akustyczna nabrała takiej mocy, że wybiła wszystkie okna oraz wyrwała wszystkie drzwi w kościele. Rzęsisty, zimny deszcz wpadał do świątyni i obmywał zgromadzonych w niej ludzi, a wiatr wył w pustych futrynach. Moją uwagę zajmowało jednak przejście interludium w ostatni utwór oraz to, co działo się wtedy z moim ciałem. Muzyka stała się uosobieniem chaosu, kakofonicznym jazgotem, w którym każda nuta wydawała się nie pasować do reszty. Aczkolwiek tym samym było w niej coś wybitnie… skocznego, zaś przez moje ręce i nogi, dotychczas sparaliżowane, przeszły potężne spazmy. Wtedy jakaś siła poderwała mnie z ławki, a gdy tylko wstałem, trzęsąc się jak uderzona struna, nie musiałem nawet patrzeć w program, żeby uświadomić sobie, że ostatnia kompozycja zatytułowana była „Tańcem świętego Wita”.

Z resztą publiczności działo się to samo. Słuchacze podnosili się jeden po drugim
i ustawiali rzędem w środkowej nawie, po czym nienaturalnymi krokami podchodzili do ołtarza i klękali przed krzyżem. Następnie procesja rozdzielała się na dwa sznury, z których każdy zmierzał pod inną ścianą do wyjścia, by tam znów połączyć się w jedno. Na zewnątrz, przez rozbite witraże wciąż słychać było muzykę, toteż jej wpływ na ludzi nie ustawał. W dodatku, gdy tłum epileptyków wyległ z kościoła i zaczął maszerować w jej rytm wokół rynku, dołączało do niego coraz to więcej przypadkowych osób z okolicy, które usłyszały wołanie świętego Wita i ściągały do jego korowodu. Wkrótce na centralnym placu Tarnowskich Gór zgromadziło się mrowie ludzi, podążających cały czas przed siebie w chocholim tańcu, niczym groteskowa armia żałobników, biczowników czy nawet wcielonych dusz wyrwanych prosto z czyśćca, żałujących za swe grzechy.

Każde tango i każdy walc mają jednak swój kres, i tego wieczora nie miało być inaczej. Gdy koncert dobiegał końca, z kościelnej dzwonnicy rozległo się bicie dzwonu, obwieszczającego nadejście godziny siódmej, mimo że ostatni raz, kiedy zdarzyło mu się wydać jakiś dźwięk, miał miejsce dziesiątki lat temu. Na ten sygnał procesja tancerzy zatrzymała się przed ratuszem i stała tam dłuższą chwilę, znów zmrożona w bezruchu, dopóki nie wybił się z niej proboszcz. Wszedł na schody siedziby rady miasta – z trudem, gdyż widać było, że członki wciąż odmawiają mu posłuszeństwa – po czym odwrócił się do zgromadzonych, wziął głęboki oddech i z obłędem w oczach zaintonował:

– Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Dołączyło do niego tysiąc gardeł, wypowiadających z werwą każde słowo pomimo deszczu, chłodu i wycieńczenia. Nikt nie zwracał uwagi ani na strzelające wokół gromy, ani na ponowne bicie dzwonu. Po modlitwie wszyscy padli sobie w ramiona i zaśmiali się radośnie, lecz wszystkim tym wciąż powodowała ta sama siła, która zmusiła ich do marszu wokół rynku.

Chwilę później muzyka dobiegająca z kościoła całkowicie ucichła – na wietrze nie niosło się nawet jej najdelikatniejsze echo. Gdy tylko tak się stało, ludzie zaczęli osuwać się nieprzytomni na ziemię, tak nagle, jakby ktoś ściął ich z nóg. Co się działo dalej, nie pamiętam.

 

Policjant kończący spisywać moją historię obejrzał swoje notatki, zamrugał kilka razy, po czym spojrzał na mnie jak na wariata.

– Zastrzegam tylko – dodałem, wiedząc dokładnie, co akurat przechodziło mu przez myśl – że moje wspomnienia z tego wieczoru mogą być nieco mgliste.

Nie wiem, czy to go przekonało, ale uniósł brew i skinął głową.

– Wie pan oczywiście – odpowiedział – że pańskie zeznanie znajdzie się w oficjalnym protokole?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wyobrażam sobie, żeby różniło się ono wiele od opowieści innych świadków.

– Właśnie w tym tkwi szkopuł – stwierdził, nachylając się nad biurkiem. – Otóż jeszcze nie wpadliśmy na żadne dwie wersje wydarzeń, które byłyby spójne. Niektórzy twierdzą, że
w ogóle nic nie pamiętają, inni wygadują jakieś wyssane z palca bzdury…

Tu przerwał na moment, jakby ważył swoje następne słowa.

– Chociaż rzeźby lwów prowadzące konwersację wcale nie brzmią lepiej – mruknął. – Tak czy inaczej, każdy opowiada jakieś niestworzone historie, proboszcz w ogóle odmawia zeznań, ratusz umywa ręce, bo dziwnym trafem akurat tego dnia wysiadły kamery na rynku. Tymczasem w całym tym bajzlu tkwi problem zabytkowego kościoła, w którym za cenę całkowicie zniszczonych drzwi i witraży nagle cudownie zaczęła działać dzwonnica.
I oczywiście to my musimy się tym problemem zająć.

Na potwierdzenie jego słów za oknem rozległo się bicie dzwonu. Właśnie dochodziła dwunasta.

– Bardzo chciałbym pomóc – powiedziałem. – Ale obawiam się, że nic więcej zrobić nie mogę. Czy próbowaliście państwo skontaktować się z tym profesorem, który grał na koncercie?

Policjant prychnął w odpowiedzi.

– Widzi pan, to dopiero jest zabawne – oświadczył. – Na żadnej uczelni w Poznaniu nie znają nikogo, kto miałby ostatnio koncertować w Tarnowskich Górach.

Oparł brodę na splecionych dłoniach i kontynuował.

– Powiem nawet więcej, jest pan jedynym, który jest w stanie podać jego imię
i nazwisko.

Trudno było mi w to uwierzyć.

– A nie wystarczy po prostu sprawdzić w programie?

Uśmiechnął się z politowaniem, po czym wyciągnął dla mnie z szuflady kolorową ulotkę.

– Proszę bardzo – rzucił.

Otworzyłem informator na ostatnich stronach i przejrzałem tekst w poszukiwaniu nazwiska profesora. Faktycznie, nie było o nim żadnej wzmianki. Wtedy uderzyło mnie, że
w dniu koncertu oprócz informacji o „profesorze z Poznania” również nie było tam nic na ten temat.

– Zatem? – spytał.

– Nie potrafię tego wytłumaczyć – oznajmiłem.

– Witamy w klubie – stwierdził, po czym przewrócił kartkę w notatniku. – Niech mi pan jeszcze raz powie, jak nazywał się ten organista.

Sięgnąłem znów pamięcią do dnia koncertu, próbując przypomnieć sobie słowa konferansjera.

– To było dziwne imię, takie bardzo staromodne, trochę obco brzmiące – powiedziałem, wpatrując się w sufit. – „Gwidon Palmowski”, jeśli dobrze pamiętam.

Policjant chciał zapisać tę informację, jednak złamał mu się ołówek. Fuknął coś pod nosem, po czym wyciągnął długopis z szuflady. Ten dla odmiany wypisał się w pół słowa. Spojrzał z niedowierzaniem na notatnik i wyjął telefon z kieszeni, żeby tam zapisać dane.

– No proszę, a mówią, że zawsze wszystko lepiej mieć na papierze – rzucił z satysfakcją, kiedy udało mu się dokonać tego wiekopomnego dzieła.

– Niech pan na wszelki wypadek podłączy telefon do ładowania – zasugerowałem.

Łypnął na mnie i zacisnął wargi.

– Z mojej strony to wszystko – burknął. – Policja dziękuje panu za współpracę, niech pan wraca do domu i odpocznie. Proszę dzwonić, gdyby coś jeszcze sobie pan przypomniał.

Skinąłem głową, założyłem płaszcz i bez zwłoki skierowałem się do wyjścia.

Gdy opuściłem komendę policji i odetchnąłem znowu rześkim jesiennym powietrzem, zastanowiłem się nad sensem ostatnich słów policjanta. Oczywiście chodziło mu
o przypomnienie sobie szczegółów, które mogłyby rzucić jakieś światło na sprawę. Jednak prawdę mówiąc, nowe wspomnienia nachodzą mnie od czasu tego niesamowitego koncertu nieustannie. Za każdym razem, kiedy pomyślę o pięknej muzyce wydobywającej się z organów i o moim ciele tańczącym do niej wbrew woli, w moim umyśle pojawiają się coraz to nowe obrazy, zupełnie takie same, jak te z gajem oliwnym i wzburzonym morzem. Są to na pewno wspomnienia, dziś nawet są to moje wspomnienia, ale przecież w żadnym razie moje być nie mogą. Wspomnienia piaszczystej areny i dzikich zwierząt, ucieczki łodzią przez morze, piekącego gorąca i cierpienia, łaski, radości i światłości.

Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech, chłonąc padające na mnie ciepłe promienie słońca. O tym wszystkim policji powiedzieć nie mogłem. W najlepszym razie by ich to nie interesowało, a w najgorszym posłaliby mnie do szpitala psychiatrycznego. Podniosłem powieki i rozejrzałem się po ulicy, dziwnie pustej i cichej jak na tę godzinę. W końcu westchnąłem i udałem się w kierunku przystanku autobusowego, idąc w rytmie grającej mi w głowie muzyki.

Maciej Bogucki

Używamy plików cookies, aby ułatwić korzystanie z serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie.